Marek Musiał - założyciel i szef firmy Pianina Fortepiany Service prócz zamiłowania do fortepianów jest też zapalonym sportowcem. Poniżej zamieszczamy artykuł dotyczący jego sportowych zmagań.
Ironman. Trzy konkurencje. Pływanie, jazda na rowerze, bieganie Wszystko ekstremalnie. Dystans, który trzeba pokonać w ciągu kilkunastu godzin, to ponad 227 kilometrów.
A w perspektywie marzenie każdego triatlonisty - wyjazd na mistrzostwa świata na Hawaje. Spełnione marzenie. Marek Musiał przymierzył się do ironmana przed sześćdziesiątymi urodzinami. Mierzy się z nim codziennie
Ironman...
3800 metrów pływania, 180 km na rowerze, a na koniec pełny maraton - 42 km. Jedno po drugim. Początek - 7 rano. Do mety trzeba dobiec przed północą. Inaczej dyskwalifikacja. W ciągu roku odbywa się 40 zawodów Ironmana, każde w innym miejscu świata. W USA około 10, kilka w Europie. Ironman to młody sport. Pierwsze zawody odbyły się w 1974 roku. Wystartowało kilkanaście osób. Nie byli pewni, czy w ogóle uda im się je ukończyć.
Niby poprzecznie śmigło, kosmiczny kask, "szklana" rama rowerowa. Dziwnych przedmiotów pełno jest w pokoju na zapleczu pracowni pana Marka. Z zawodu stroiciela i budowniczego fortepianów, z zamiłowania sportowca. - Triatlon zacząłem trenować 6 lat temu. Wcześniej byłem sportowcem amatorem. Zawsze w dobrej kondycji. Lubiłem chodzić na górskie spacery, jeździć na turystycznym rowerze - mówi. - Trenując biegi, chodziłem na siłownię, do Aquy. Usłyszałem o triatloniście - Ironmanie. To był Jerzy Szyller. Namówił mnie, żebym wystartował na dystansie półironmana, 1800 metrów pływania, 90 km na rowerze i 21 km biegu. Byłem przekonany, że on stanie na podium. Nagle okazało się, że to ja się załapałem na pudło, byłem trzeci. Złapałem bakcyla - opowiada.
Połówki szybko okazały się za krótkie. - Po raz pierwszy wystartowałem na pełnym dystansie w Regensburgu w Niemczech, w 2012 roku. I od razu otarłem się o podium, zajmując czwarte miejsce. Wtedy już moim marzeniem było, żeby wygrać takie zawody i zakwalifikować się na mistrzostwa świata na Hawajach - wspomina.
Kolejne starty: w 2012 III miejsce, w 2013 - II miejsce, w 2014 - wymarzone zwycięstwo, powtórzone w 2015 roku. To był wyścig na Lanzarote, który był biletem na Hawaje.
Dostać się na mistrzostwa świata i pojechać do miejscowości Kona to jest marzenie każdego triatlonisty. Żeby się spełniło, trzeba wygrać wyścig w swojej kategorii wiekowej. Zwycięzcy poszczególnych zawodów spotykają się na wulkanicznej wyspie na Oceanie Spokojnym. To jest mekka triatlonistów. Od 30 lat zawsze tam, tylko dla najlepszych.
Wyścig...
...zajmuje 1 proc. czasu. 99 proc. to jest przygotowanie, trening. Zawody to święto dla sportowców.
W triatlonie ekstremalnym, jakim jest ironman, na wygraną składa się olbrzymia ilość drobnych rzeczy. Od momentu startu do przekroczenia linii mety wszystko jest liczone. Nie ma czasu na odpoczynek. Można stanąć, można nawet iść do restauracji, ale czas biegnie. Jeśli się wszystko dobrze zorganizuje, zyskuje się na każdym kroku. - Czyli kiedy będę jadł, gdzie będę trzymał jedzenie, gdzie zamocuję butelkę z piciem. Trzeba nawet przewidzieć, że picie może być rozdawane w niestandardowych butelkach, które wypadają później z uchwytu - wylicza Musiał.
Dzień zawodów to bardzo długi dzień. Wyścig zaczyna się o 7 rano, ale na miejscu trzeba być już o 5. Po raz kolejny sprawdza się sprzęt, który oddało się dzień wcześniej. Rower, torbę z rzeczami. Trzeba dopompować koła w rowerze. Wcześniej nie można napompować ich za mocno, bo wzejdzie słońce, rozgrzeje oponę i bach strzeli.
Gdy się walczy o wynik, trzeba skrupulatnie przygotować plan działania. Co innego, gdy ktoś chce tylko pokonać dystans, ukończyć bieg. Część marzy tylko o tym. Część jednak walczy. Żeby być na 35., 68. albo na 154. miejscu. W swojej grupie wiekowej oczywiście. - Gdyby nie motywacja, że można coś ugrać, to nie byłoby powodu, żeby biec szybciej. Trudno mi porównywać się do młodego człowieka, który zwycięża wyścig. Ścigam się z kolegami ze swojej grupy wiekowej. I jest punkt zaczepienia, porównanie - mówi Musiał.
Naukowcy wyliczyli, że rocznie człowiek traci około 2 proc. siły. Ludzie walczą jednak bez względu na wiek. - W grupie wiekowej 75-latków na mistrzostwach świata w Kona było czterech zawodników. Temu ostatniemu zabrakło 9 sekund, żeby go ukończyć. Bo zegary są zatrzymywane o północy. Trzeba się zmieścić w 17 godzinach, by po przebiegnięciu mety usłyszeć: You are an IRONMAN! - opowiada pan Marek.
Wcześniej trzeba jednak pokonać czas. Odlicza sekundy potrzebne na przebranie się, na jedzenie, sikanie czy chwilę słabości.
Wyścig rozpoczyna pływanie. Z wody wychodzi się około g. 8-8.30. Zwykle pływa się w piankach, bo są to często akweny, w których woda jest zimna. Po wyjściu z wody piankę trzeba zdjąć. Jak najszybciej. - Zazwyczaj pod spodem ma się strój do jazdy na rowerze. Żeby się nie przebierać. No ale samo zdejmowanie ciasnej pianki też trwa - opowiada sportowiec.
Niektórzy przebierają się zupełnie i zakładają suchy strój do jazdy kolarskiej. Kolejna zmiana jest, gdy oddaje się rower przed maratonem. Wtedy zazwyczaj biegnie się w tym samym stroju, w którym jechało się na rowerze. Oddaje się tylko kask i zmienia buty. Przebieranie trwa od 2 do 10 minut.
- Cztery lata temu byłem czwarty, a nie trzeci, bo za wolno się przebierałem. Różnica między mną a zawodnikiem, który mnie wyprzedził, wynosiła 40 sekund, przy dystansie 227 km. Lepiej płynąłem, lepiej jechałem na rowerze, lepiej biegłem, ale on się szybciej przebierał. I na tych przebieraniach wygrał ze mną - mówi Musiał.
Przestrzeń w pokoju jest skrupulatnie rozplanowana. Tak żeby zmieściły się cztery rowery (każdy ma inne opony, inne przeznaczenie) plus rowerek stacjonarny. Jedne wiszą na ścianach, inne tkwią w specjalnych stojakach. Obok części zamienne, opony, koła, siodełka...
Rower triatlonisty ekstremalnego to skomplikowane urządzenie. Przechowuje się go pieczołowicie. Wisi na ścianie, na specjalnym pałąku, opony bez powietrza. Trzeba o niego dbać i oszczędzać. Taki rower można kupić za 2 tys. zł, ale można też za 20 tys. Wszystko w zależności od osprzętu. Same koła potrafią kosztować kilka tysięcy złotych. W wersji tańszej - kilkaset złotych.
Siodełko roweru umieszczone jest wysoko, a kierownica - nisko, bo na rowerze triatlonowym niemal się leży. To sposób na jak najmniejszy opór powietrza. Kierownica też jest inna. Gdy się jedzie pod górę, można się całkowicie wyprostować, a przy szybkiej jeździe dodatkowy uchwyt, tzw. lemondka, pozwala położyć się łokciami na kierownicy. Przerzutkę biegów ma się pod palcami, żeby nie odrywać ręki od kierownicy. Triatlonista przeciętnie jeździ z prędkością ponad 30 km na godzinę. Można szybciej. Wtedy leżąca, aerodynamiczna pozycja bardzo pomaga.
Ramy wyczynowych rowerów zrobione są z włókna karbonowego. Taki rower jest leciutki, waży około 7 kg, podczas gdy normalny rower waży 11-12 kilo.
Do treningów używa się innego, "gorszego" roweru. Na treningu trzeba przejechać 5 tys. km, łańcuch i zębatki prędko się zużywają, powinno się je często wymieniać. Żeby zaoszczędzić, ma się "gorszy", czytaj: mniej kosztowny rower do treningu, a "superrower" do jazdy wyczynowej.
Zwykłą górską oponę pompuje się do ciśnienia dwóch atmosfer. Oponę wyścigową w rowerze triatlonowym pompuje się do 12 atmosfer. Jest twarda, niemal jak kamień, ale dzięki temu rower płynniej się przemieszcza, ma mniejsze opory. W tym wyścigu opory powietrza mają bardzo duże znaczenie. Dlatego rower ma aerodynamiczny kształt, a niektóre koła wyglądają jak śmigła samolotowe.
Rower ma wiele nietypowych elementów, przemyślanych, dopasowanych do opływowej sylwetki wyścigówki. Na przykład siodełko. Nie może uwierać kolarza w kroku. Z dwóch powodów. Jedzie się na nim, niemal leżąc. I trzeba na nim wysiedzieć 5-6 godzin. A droga nie zawsze jest równa, czasami są dziury. Wygodne siodełko jest bardzo ważne, bo jak już triatlonista przejedzie te 180 km, to zsiada z roweru i biegnie maraton.
Specyficzne są też pedały, ponieważ nie tylko się na nie naciska, ale również trzeba je ciągnąć do góry. To naciskanie i ciągnięcie pedałów jest po to, żeby nie obciążać tych samych mięśni, tylko żeby cała noga mogła pracować, żeby ruch był bardziej ekonomiczny.
Czym jeszcze wyczynówka różni się od zwykłego roweru? Zawsze trzeba mieć ze sobą części zapasowe. Głównie na wypadek przebicia dętki. Schowany za siodełkiem pojemnik ma oczywiście opływowy kształt. Ale żeby nie tracić cennego czasu na pompowanie opony, stosuje się sprzężone powietrze. Niewielki pojemnik z CO2 pozwala napompować koło w parę sekund.
Bieganie...
- Siedem lat temu wymyśliłem sobie bieganie. Przypadkowo. Biegały mi dzieci przed domem, to pomyślałem, pobiegnę z nimi. Przebiegłem jakieś cztery kilometry i okazało się, że zabrakło siły, by wrócić do domu. Zrobiłem się czerwony, brak oddechu. Wtedy zrozumiałem, że młodość minęła i trzeba się za siebie wziąć - mówi pan Marek.
Miał wtedy 59 lat. - Zrozumiałem, że moja kondycja fizyczna zaczyna ostro nurkować. Zacząłem od biegania. Moje pierwsze w życiu zawody to był Bieg Fiata, na dystansie 10 km - wspomina.
Tego biegania zawsze mu było za mało. Jak przebiegł 10 km, to trzeba było więcej Na przykład półmaraton wokół Jeziora Żywieckiego, nad brzegiem którego mieszka. Potem był maraton.
Maraton? Tylko cztery godziny? Co to jest, cztery godziny biegania. Wtedy zaczął uczestniczyć w biegach 24-godzinnych. Start o 12 w południe w sobotę, meta o 12 w niedzielę. Biegało się pętlę. Ile kto nabiega Trochę nudno.
Wtedy przyszedł czas na ultrabiegi. Jak ten na Gran Canarii. Biegło się z jednego końca wyspy na drugą. Zaczynało się o północy, biegło się całą noc, cały dzień, całą noc i na rano dobiegało się do końca. Ponad 30 godzin biegania.
- Dwa lata temu wystartowałem w ultrabiegu dookoła wulkanu Fudżi. Bieg na dysonansie 174 km i 12 tys. wysokości. To był naprawdę wyczyn. Biegliśmy dookoła góry, a po lewej stronie cały czas towarzyszył nam ośnieżony wierzchołek wulkanu Była noc. Wbiegliśmy na jedną z gór, patrzymy a tu znad Fudżi wstaje księżyc. Powalający widok. Człowiek chciał biec dalej, ale nie mógł oderwać wzroku od tego zachwycającego widoku. Potem księżyc zachodził, wschodziło słońce Słońce zachodziło, wstawał księżyc i ciągle się biegło - wspomina.
Ultrabiegi. Wtedy człowiek przenosi się w inny wymiar. Inaczej widzi rzeczy, obok których biegnie. Zaczyna dostrzegać, że zachodzi słońce, że wstaje księżyc, że chmury się przesunęły, że zaczyna padać deszcz. Zwykle gdy zaczyna padać, człowiek szuka parasola albo ucieka pod dach. Podczas biegu nic się nie zmienia. Deszcz pada człowiek biegnie. Ma okazję doświadczyć deszczu, przed którym zwykle się bronił. Przemakają mu buty później wysychają albo nie. Widzi się wszystko inaczej. - Wtedy człowiek nie podlega odruchom ludzkim typu: pada - biorę parasol, zmęczony - siadam, noc - śpię. Odpuszcza się to wszystko, nie zwraca się na to uwagi, tylko kontynuuje się swój bieg - tłumaczy.
Pływanie...
Do wody wchodzi naraz jakieś dwa tysiące ludzi. Sygnałem do startu jest wystrzał armatni. Wtedy cały tłum rzuca się do przodu. Robi się jedna wielka kotłowanina. Ręce biją w wodę, trzeba bardzo uważać, żeby nie dostać od kogoś piętą. - Kolegę, który płynął obok, ktoś kopnął i zrzucił mu okulary. Na szczęście było to na początku wyścigu, na płytkiej wodzie. Zanurkował i znalazł swoje okularki. Gdyby to stało się dalej od brzegu, miałby już po wyścigu. Bo bez okularków nie da się płynąć. I nie ma zmiłuj się. Ten, kto nie musi szukać okularków, jest o ileś tam metrów w przodzie - mówi Musiał.
Dodaje, że pływanie to jego pięta achillesowa. Gdy wychodzi z wody, jest 30., 20., czasami 10. Po rowerze jest już w czołówce, a na biegu udaje mu się wygrywać. - Żeby pływać szybko i przepłynąć tak długi odcinek, tego trzeba było się poduczyć. No i zacząłem brać lekcje pływania. Nauczyłem się pływać technicznie Wróć. Cały czas się uczę pływać - opowiada.
Wstaje przed g. 5, o 6 jest na basenie. Tam godzinka pływania, bo pływanie w zasadzie trzeba ćwiczyć codziennie. Nie można sobie odpuścić. - Na szczęście jest to fajny sport, zrównoważony, wszystkie mięśnie pracują. Woda podnosi człowieka, nie obciąża mu stawów, które po latach treningów, biegania, jazdy na rowerze są mocno obciążone - opowiada.
Hawaje...
to najwyższa góra świata. Zaczyna się w Pacyfiku, na głębokości 10 tys. m. A następne 4 tys. m wystaje nad powierzchnię oceanu. Niesamowite miejsce. Jeden z wulkanów jest czynny i cały czas widać, jak lawa się w nim kotłuje. A nad wulkanem wisi czerwona łuna.
Z jednej strony wyspy, na północy, cały czas pada deszcz i rośnie tropikalna puszcza. Potężne zielone drzewa, szarpane podmuchami wiatru. Z drugiej strony wyspy cały czas świeci słońce. Są góry, jest rezerwat, wulkan wylewa gorącą lawę, tworząc rozległe gołoborze, na którym zaczynają rosnąć pierwsze roślinki. Drzewa są niskie, poskręcane. - Będąc w Grecji czy w Rzymie, człowiek czuje się, jakby był w kolebce kultury, cywilizacji. Na Hawajach czuje, jakby uczestniczył przy powstawaniu świata. To niesamowite wrażenie - mówi pan Marek.
Nad dzikością wyspy i spokojem jej mieszkańców czuwa bogini hawajskiego wulkanu, Pele. Ma ciemną twarz, a z jej włosów leje się strumieniami lawa.
Rdzenni mieszkańcy lubią przebywać na zewnątrz. I grać na ukulele. Wyspa jest niezbyt gęsto zamieszkała, pierwotna. Oprócz paru miejscowości na obrzeżu i kilku dróg jej centrum to w zasadzie rezerwat. Natura w dziewiczej postaci, która robi ogromne wrażenie.
- Gdy byłem dzieckiem, jeździłem do dziadka do Sosnowca. Zabierał mnie tam do fotoplastykonu. To było ciemne pomieszczenie, gdzie siadało się na stołku i przez coś w rodzaju lornetki zaglądało się do środka. A tam przesuwały się fotografie, co parę sekund, obrazek z napisem. W ten sposób można było zwiedzać obce kraje. I tam właśnie po raz pierwszy widziałem zdjęcia z Hawajów, jak autochtoni tańczyli w trzcinowych spódniczkach. W podświadomości cały czas miałem ten obraz. Dlatego moja przygoda z Hawajami ma aureolę mistyki. Nie wiem, o co w tym chodzi, ale nie był to dla mnie normalny wyjazd. Inne moje wyjazdy, do Japonii, na Wyspy Kanaryjskie czy w inne zakątki świata, były z tej ziemi. Hawajska przygoda była jak nie z tej ziemi - mówi pan Marek.
Marek Musiał, rocznik 1948 inżynier po Politechnice Wrocławskiej. Do Bielska-Białej przyjechał do pracy w Ośrodku Badawczo - Rozwojowym FSM (Fabryki Samochodów Małolitrażowych). Powielanie włoskich pomysłów w dziedzinie samochodów nie spełniło jego oczekiwań. Wrócił zatem do Wrocławia, gdzie rozpoczął współpracę z Teatrem Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Urwała się wraz z wprowadzeniem stanu wojennego. Ten czas zastał go za granicą i postawił przed dylematem: wracać - nie wracać. Wybrał pracę u zaprzyjaźnionego właściciela warsztatu naprawy fortepianów w Berlinie. Praca spodobała się, bo pozwalała łączyć dwie pasje, inżynierską z pracą artystyczną.
Po kilku latach wrócił do Polski i stworzył własny warsztat. Wykształcił następców. Zajmuje się wszystkim: od kapitalnych remontów poprzez strojenie i lakierowanie. Tworzą piękne inkrustacje, niektóre unikatowe. I bardzo kosztowne. Dysponuje kilkoma instrumentami wysokiej klasy, które wypożycza na koncerty. W międzyczasie córka Marka Musiała Katarzyna wyrosła na koncertującą pianistkę. Występuje na całym świecie, również na tworzonych przez tatę instrumentach.
Warsztat Marka Musiała zajmuje się głównie starymi instrumentami. Zdarzają się nawet dwustuletnie. Każdy z nich ma swoją historię. Współczesne gadżety, którymi ludzie się otaczają, szybko tracą na wartości. Fortepian od stu lat nie zmienia się. Myśl techniczna wypaliła się na nim. Nie da się go już dalej ulepszać. Fortepian jest konstrukcją doskonałą. Obcowanie z nim jest samą radością.
Autor: Jolanta Reisch-Klose, 01.02.2016, wyborcza.pl Bielsko-Biała